Na dachu świata
- kamilawilczynska
- 5 sty 2017
- 4 minut(y) czytania

4130 m. n.p.m. - Na takiej wysokości przychodzi mi dziś spędzić noc. W pomieszczeniu panuje minusowa temperatura i muszę przykryć się materacem z sąsiedniego łóżka... a wszystko zaczęło się od...
-Jedziemy do Nepalu!
Taki był pomysł, zanim spotkaliśmy się z Marcinem w realu. Z myślą o górach tacham kilka niepotrzebnych w normalnych warunkach rzeczy.
Ciężko jakoś mi uwierzyć, że zobaczę Himalaje. Wprost z przytulnych Bieszczadów, Tatr, Durmitoru czy treku w okolicy Kazbegu w Himalaje! Nie ukrywajmy, że dla miłośników gór przeskok ten jest ogromy! Czy jestem gotowa na mistyczną bliskość gór zamieszkiwanych przez samych bogów?
Indie i Nepal dzieli jakiś niewidzialny mur. Po stronie Indyjskiej jedzie jakiś traktor z głośną muzyką i tańczącą wkoło młodzieżą, a po Nepalskiej jest nadto spokojnie. Kierujemy się nocnym autobusem do Pokhary. Cieszę się, że przemieszczamy się nocą i widoczność nie jest najlepsza. Wystarcza mi, że czasami metr od autobusu daje się zauważyć czarną czeluść lub głazy, które dopiero co stoczyły się z pionowej skały. Już nie wiem, co lepsze... Na końcu podróży okaże się, że Nepal nie posiada ani jednej normalnej, asfaltowej drogi, łączącej główne miasta. Nie ma także kolei. Przez całą podróż ciekawi nas, co też się dzieje z pieniędzmi, które pakowane są w turystykę tego kraju, a pieniędzy tych rząd dostaje niemało (o tym za chwilę).
Pokhara bardzo nie przypada nam do gustu, więc postanawiamy szybko się z niej ewakuować. Oczywiście odchudzamy swój plecak, aby z nieco lżejszym móc podbijać Himalaje. Wcześniej jednak należy uporać się z biurokracją, bowiem aby uzyskać pozwolenia na dany trekking należy uiścić opłatę za Trekkers' Information Management System (TIMS) oraz za permit na dany obszar. Koszt to ok 120zł. Jest to jedna z najtańszych tras, przez co jedna najbardziej komercyjnych. Nie do końca podoba nam się ten pomysł, ale przykładowo koszt do Bazy pod Everestem to dodatkowo 300$ natomiast trekking do tajemniczej doliny Mustanga oscyluje w granicach 500$ za samo pozwolenie plus koszty przewodnika za każdy dzień i ewentualnie tragarza. Kiedy docierają do mnie takie informacje, zdaję sobie sprawę, że te góry z pewnością nie są dla ubogich.
Spora część trasy odbywa się po kamiennych schodach, w towarzystwie lasów rodondrenowych, przez małe wioski w których za bezcen można przenocować w lodhach, skromnych hostelach, prowadzonych przez tubylców. W miarę wzrostu wysokości warunki są coraz bardziej spartańskie, a jedzenie droższe. Czasami tylko z zazdrością zerkamy na kilkudaniowe posiłki francuzów, niemców, czy Japończyków.... Trudno się jednak dziwić cenom, bowiem mieszkańcy są zmuszeni przynieść wszystko na własnych plecach, od lodówki po inwentarz! Nie jestem w stanie wyobrazić sobie jak można funkcjonować w takich warunkach w zimie. Jedno jest pewne - tubylcy nie znają tam otyłości i każdy osiemdziesięcioletni dziadzio biega jak sarenka.
W przewodniku piszą, ze trasa do ABC (tam i z powrotem) zajmuje całe dziewięć dni. My wykonujemy ją w "stylu Polskim", czyli gdybyśmy nie wprowadzili pewnego udziwnienia na koniec, wrócilibyśmy po 5 dniach. Sami przewodnicy i tubylcy nieraz dziwią się, kiedy do ich bazy dociera biały mały, rudy człowiek pokonując trasę, która raczej była rozdzielona na dwa dni. Niestety jednak po trzech dniach tempa dają mi o sobie znać kolana, ale całe szczęście po zejściu nie potrzebuję wózka inwalidzkiego. Najbardziej bowiem drażniąca dla moim kolan, podczas treku, była ciągła utrata, dopiero co zdobytej wysokości - 600 m w górę 400 m w dół...
Kiedy jednak dochodzimy do ABC wszystko mija! dane mi jest przecież stąpać w miejscu w którym przebywali ludzie nieznający granic! Chodzę samotnie pomiędzy kolorowymi wstążkami - modlitewnymi, cokołami upamiętniającymi zmarłych wspinaczy, a temu wszystkiemu towarzyszy zapadająca w sen, różowa Machapuchare. Ciekawym doznaniem jest czytanie o zdobyciu Annapurny pod samą Annapurną. Daje się wyczuć ducha naszego wielkiego ambasadora - Kukuczki. W końcu to on zdobył pierwszy Annapurnę I drogą północną podczas wejścia zimowego, rozsławiając tym samym niepozorną i nieznaną Rzeczpospolitą Ludową.
Wieczór spędzamy w towarzystwie pewnego Argentyńczyka przy gorącej herbacie i ciekawych historiach. Czy może być lepiej?
Przesiąknięta przez ostatnie lata tematyka ratownictwa, postanawiam dokonać pomiarów tętna i oddechu zmieniające się wraz z wysokością. Ku mojemu zdziwieniu różnica jest znaczna, gdyż w warunkach normalnych, niespełna docieram do granic normy tj moje tętno wynosi ok 55, natomiast na ponad 4 tys. m n.p.m moje tętno spoczynkowe oscyluje w granicach 93(sic!). Postanawiam ruszyć także w poszukiwaniu ciśnieniomierza. Pewna, ze w tej najwyższej bazie w okolicy, skąd wychodzą ekspedycje, musi być punkt medyczny. Myliłam się. Ludzie, których o to pytam wydają się lekko zdziwieni. Wchodząc do kolejnego schroniska z myślą o zadaniu pytania, odnośnie ciśnieniomierza, wyprzedza mnie mężczyzna, który nie dając mi dojść do słowa krzyczy:
- oooo Polish!
Zamurowało mnie. Skąd u diabła wie, że jestem z Polski! Przecież bazuje tutaj znaczna ilość osób i to zdecydowanie nie z Polski. Mężczyzna wymijająco mówi, że dowiedział się od szefa naszego hostelu. Nie wiem jak mam to rozumieć.... Wdaję się jeszcze w krotką rozmowę i uświadamiam panom góralom, że w Polsce nie zarabia się wcale w Euro czy w Dolarach....
Wysokość jednak daje o sobie znać. Ja pomimo ogromnego zmęczenia, nie jestem w stanie zasnąć, a Marcin ma problemy z oddychaniem.
Ostatni dzień naszej wędrówki postanawiamy spędzić w Tatopani, na trasie Annapurna Circle. Moje wymagania odnoście lodhy tym razem diametralnie wzrosły, gdyż w końcu wypadało wziąć prysznic... W dobrze prezentującym się hotelu właściciel prowadzi mnie na dach do małej obudowanej pustakami i blachą klitki w której zostało stworzone coś na wzór prysznica. Gaz do piecyka dostarczany jest z butli położonej na zewnątrz. Wszystko idzie dobrze do momentu, kiedy piecyk spada mi prawie na głowę i wszystkie kable zostają wydarte. Sam fakt, że piecyk jest na gaz, (nie wiedząc nawet czy się pali i czy ktoś w pobliżu przypadkiem nie ma ochoty cygaro) sprawia, że ubieram na mokre ciało ubranie, biegnę co tchu w piersiach do pokoju i roztrzęsiona komunikuje Marcinowi o zajściu i fakcie, że hotel zaraz wybuchnie... Wierząc, że Pan "majster" wszystko naprawił podejmuję ponowną próbę kąpieli. Tym razem jednak mimo zakręcenia piecyka temperatura wody nadal wzrasta i nagle wybucha tuż obok mnie para wodna... czara goryczy tym razem się przelała!
Nie ukrywam, że Himalaje z pewnością nie pozwoliły mi odpocząć, ale nie tego chyba oczekuje się od gór...!
Комментарии