Zapiski z Serca Afryki
- kamilawilczynska
- 27 lut 2020
- 11 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 27 maj 2021
Miasto pogrąża się w chaosie. Najstarszy brat ucieka z mieszkania, a ja wraz z rodziną zostaję, łudząc się że może jakaś czarodziejska osłona zdoła uchronić nasz dom. Zresztą, kiedy toczy się wojna nie masz dokąd uciekać. Bez ostrzeżenia wdzierają się do mieszkania i mimo protestów wyciągają mnie na ulicę. Na pierwszy rzut oka jestem przecież idealnym kandydatem do armii: dwudziestoletni, silny mężczyzna. Dostaję broń do ręki i staję się żołnierzem. Tylko, że ja nie wierzę w to, o co mam walczyć. Stając w szrankach M24 pod wodzą Bosco Ntaganda mam walczyć przeciwko Armii Narodowej. W obozie spędzam dwa miesiące i nie widzę nadziei. Dlaczego decyduję się na ucieczkę? …A co mam do stracenia? Zginę w tej wojnie, walcząc za nieswoją sprawę, albo zginę podczas ucieczki. Wybieram drugą opcję. Jest noc. Adrenalina rozsadza moje naczynia krwionośne, a źrenice rozszerzają się do granic. Słyszę strzały. Dopiero, kiedy po kilku kilometrach ucieczki wszystko cichnie, czuję coś dziwnego w kolanie. Krwawi…
Kiedy słucham tej historii jej bohater, W. ma 27 lat i jest wolontariuszem w sierocińcu Flamme d’Amor prowadzonym przez siostrę Alverę w Gomie (Demokratyczna Republika Konga), około dwumilionowym mieście tuż przy granicy z Rwandą. Mężczyzna, jako jedyny, posługujący się płynnie językiem angielskim, zostaje kimś w rodzaju naszego przewodnika, mentora naszej kongijskiej podróży. Studiuje filozofię i nauki socjalne, wspiera młodszych wolontariuszy w nauce oraz pełni pomoc psychologiczną dla dzieciaków.
Jego historia to tylko jedna z wielu, które dotknęły mieszkańców Demokratycznej Republiki Konga w ciągu ostatnich lat. Śledząc ponad stuletnią historię tego kraju ma się wrażenie, że od czasu słynnej wyprawy Stanleya Mortona, miejsce to nigdy nie zazna już spokoju. Nieustannie toczące się wojny, niezażegnane konflikty, korupcja, coraz to nowe sojusze, cała gama pomocy humanitarnej to tylko owoc przekleństwa tego jednego z najbogatszych w złoża naturalne miejsca na ziemi.
Stefano poznaję w maju. Rozmawiamy o naszych doświadczeniach z podróży. On opowiada o swoim wolontariacie na Filipinach ja o moich doświadczeniach w cygańskiej wiosce w Mołdawii oraz pobycie w Domu Chłopaków w Broniszewicach. A co jeśli nasze pomysły m
ożna by połączyć, stworzyć większy projekt i rozpocząć pracę w zupełnie nowym sierocińcu? Dobrze znam toksyczny wpływ wolontariatu na środowisko lokalne, dlatego też chciałam, aby miejsce w którym przyjdzie nam pracować było nie było nastawione na zarobek naszym kosztem i nasza obecność naprawdę mogła przynieść coś dobrego.
Trzy miesiące później lądujemy na niewielkim lotnisku w Gomie. Jest już noc. Spore opóźnienie spowodowane awarią samolotu w Addis Abeba sprawiło, że do miejsca destynacji docieramy resztkami sił. Tuż przed wejściem witają nas ogromne kontenery z chlorowaną wodą z napisem IOM. Od tej pory te duże beczki refundowane przez Międzynarodową Organizację do Spraw Migracji będą naszym stałym krajobrazem podróży. Kiedy stoję w kolejce do kontroli granicznej, nagle i bez ostrzeżenia mężczyzna przystawia mi coś do głowy. Zupełnie oszołomiona po szybkich oględzinach zdaję sobie sprawę, że to termometr. Tuż po tej niecodziennej, niespodziewanej kontroli dostajemy kwestionariusz dotyczący choroby Ebola. „Czy brałaś udział w pogrzebie osoby chorej na Ebola, czy istnieje ryzyko, że przebywałaś w towarzystwie osób zakażonych, gdzie jestem zatrudniona i jaki mam zawód itd.” Teraz widzę, że nie ma odwrotu, a sytuacja wydaje się dość poważna. - Może jednak media nie ściemniały? - zadaję sobie pytanie.
Według statystyk Światowej Organizacji zdrowia w North Kivu, South Kivu i prowincji Ituri, od sierpnia 2018 roku z powodu wirusa umarło 2000 osób a 3000 zostało zakażonych. 17 lipca Public Health Emergency of International Concern ogłasza, że jest to największa zaraportowana epidemia Eboli w kraju i druga na świecie, jaka do tej pory istniała.
Jednak to nie tak, że jesteśmy samobójcami. Późniejsze rozmowy z lekarzami, którzy są przekonani, że jest to typowa manipulacja medialna i odwrócenie uwagi od innych problemów państwa, sprawiły, że nie żałowałam decyzji o podjęciu tej podróży. Jednak na wszelki wypadek, na każdym kroku staraliśmy się eliminować możliwość zagrożenia, myjąc ręce, używając dezynfektantów i nie korzystając z publicznych toalet. Już zza murów sierocińca dobiega nas niepokojąca wiadomość o zamknięciu granic przez Rwandę i ponownym otwarciu po 8 godzinach. Istne szaleństwo.

Dom
Z zewnątrz budynek przypomina trochę więzienie. Otoczony wysokimi murami nad którymi górują druty kolczaste. Nie jest on jednak wyjątkiem. Większość okolicznych domów jednorodzinnych posiada podobne zabudowanie. Na bramie widnieje już nieco obdrapany napis „Flamme d’Amour. Pierwszy sierociniec, którego pomysłodawczynią jest siostra Alvera powstał w 2005 roku w wiosce Nyakariba. Z powodu toczących się wówczas walk na tym terytorium, dzieciaki przeniesiono do Miasta Goma, gdzie z biegiem czasu powstał drugi, siostrzany sierociniec. Początkowo siostry wraz z dziećmi mieszkały w jednej małej drewnianej chacie. Z powodu dynamicznie rozwijającej się społeczności Flamme d’Amour, potrzebowano nowej przestrzeni. Dzięki pomocy życzliwych ludzi, sierociniec w Gomie może się obecnie pochwalić murowanymi budynkami i kontenerami z wodą. Podczas naszego pobytu obiekt ten zamieszkiwało 89 dzieciaków. Najnowsze wiadomości donoszą, że Dom wzbogacił się o czterech nowych mieszkańców.
Kiedy przekraczamy mosiężną bramę wkraczamy jakby do innego świata. Pośrodku znajduje się duży plac, gdzie toczy się dzienne życie: chłopcy grają w piłkę i w tylko przez siebie znane zabawy, kobiety piorą i przygotowują potrawy. W okalających placyk budynkach znajdują się oddzielne sypialnie męskie i żeńskie, wyposażone w prycze na których w zależności od gabarytów śpi od jednego do trojga dzieci. W każdym z pomieszczeń znajduje się jedna szafa. Znajdziemy też pokoik wyposażony w malutkie łóżeczka i łazienkę z plastikową wanienką. Tuż obok dostrzegamy coś na wzór apteki. Dwa razy w tygodniu pojawia się tutaj lekarz, który przy pomocy podstawowego wyposażenia dba o zdrowie mieszkańców. Od poniedziałku do piątku możemy też spotkać Jenette – pielęgniarkę i krawcową w jednym. Kiedy wchodzimy do budynku z klepiskiem zamiast podłogi, nasze zmysły wariują z powodu różnorodności zapachów. Na kilku paleniskach gotują się ziemniaki, fasola i kapusta. Niemałym wyzwaniem jest ugotowanie posiłku dla ponad stu osób. Niemałym wyzwaniem jest też zrobienie ręcznego prania dla wciąż umorusanych dzieciaków. Z powodu niezbyt zróżnicowanej diety każdego poranka najmłodsi dostają coś na wzór nutridrinka na którego składa się bogata w proteiny soja, sorgo, kukurydza, mąka z pszenicy czy sok z jabłek.
W sąsiednim pomieszczeniu znajduje się ogromna tablica. Zawsze można tu spotkać gromadkę zainteresowanych dzieciaków, biorących udział w najrozmaitszych zajęciach: od lekcji rysowania, biologii po lekcje śpiewania na które przychodzi także okoliczna młodzież. Jedno jest pewne – wkraczając do tego niezwykłego pokoju nigdy nie uświadczysz nudy.
Kiedy pewnego dnia w rytm śpiewów i tańców obrałam chyba tonę ziemniaków, Siostra posłała po mnie jednego z chłopców. Czekano na mnie przy budynku w którym nigdy nie byłam i wskazano drzwi. Gdy weszłam do środka, ujrzałam kilkadziesiąt kobiet, które wstały, by mnie przywitać, śpiewając i klaszcząc w rytm bębnów. Totalnie nie wiedząc, o co tutaj chodzi przyłączyłam się do tańca. Kiedy śpiewy ucichły, na środku zostałam tylko ja, siostra Alvera i Gaspare, starszy pan, przyjaciel tej wielkiej rodziny. Dzięki tłumaczeniu niezawodnego W., odkryłam co to za miejsce. Kobiety tutaj przybyłe są wdowami i tworzą swego rodzaju mikrospołeczność. Razem podejmują aktywności, umożliwiające im zarobek: szycie czy tworzenie plastikowych koszy. Oprócz tego, ich spotkania mają także charakter edukacyjny. Wiele z nich nie posiada wykształcenia, więc pobierają podstawowe lekcje anatomii, biologii i religii. Nadrabiają zaległości.
Wielkim wydarzeniem we Flamme d’Amour jest przyjazd cysterny z chlorowaną wodą. Napełnia ona kontenery o pojemności kilku tysięcy litrów, dzięki czemu przez jakiś czas mieszkańcy nie będę zmuszeni do targania 20-litrowego plastikowego pojemnika na wodę przez jakieś trzy km pod górę. Wodę pozyskuje się z jeziora Kivu, będącego także skarbnicą gazu i niewielkich ryb jadalnych. Nie wszyscy mieszkańcy Gomy mają takie szczęście, dlatego, też wczesnym porankiem, kiedy mgła spowija jeszcze miasto, daje się dostrzec tłumy ludzi nad jeziorem, robiących pranie czy pozyskujących wodę do gospodarstw domowych. Do tej pory nie sądziłam, że jestem w stanie starannie umyć się kilkoma kubkami wody. Jednak warunki w jakich się znalazłam pokazały, że wcale nie jest konieczne spuszczanie hektolitrów gorącej wody.
Dzienny rytm mieszkańców Flamme d’Amour wyznacza modlitwa. Dzień rozpoczyna msza święta w jednym w okolicznym kościołów. Nigdy wcześniej nie widziałam takiego skupiska świątyń, na tak niewielkiej przestrzeni. Myślę, że takie nabożeństwa, nawet kiedy jest się osobą niewierzącą, mogą być niepowtarzalnym przeżyciem. Wierni klaszczą i bujają się w rytm muzyki, dzieci przyodziane w białe szaty tańczą wymyślne choreografie. Każdy posiłek także rozpoczyna się modlitwą i nią się kończy. Ale nie jest to jakaś tam regułka. Każdy może powiedzieć to, co czuje. Widać, że religia chrześcijańska, spuścizna po Belgach na dobre się tutaj zakorzeniła. Kiedy o tym myślę jestem zaskoczona, że religia która jeszcze na przełomie IXX-XX wieku została narzucona siłą, tak dobrze przyjmie się na tych terenach.
Każdego dnia około godziny 16:00 na terenie sierocińca panuje głucha cisza. Gdzie są wciąż biegający i krzyczący mieszkańcy tego domu? Na całą godzinę gromadzą się w budynku zamieszkującym przez siostry. Już przy wejściu daje się usłyszeć różaniec czy koronkę w języku swahili, który przeplatany jest co jakiś czas tekstem z modlitewnej książeczki w języku francuskim. Kiedyś siostra Alvera oświadczyła: „bez religii te dzieciaki byłyby zgubione”. Wydaje się, ze w świecie takim jak ten, jest to niezbędnik, aby zachować harmonię w społeczeństwie. Religia wyznacza normy społeczne, zachowania, a Kościół umożliwia edukację. Wiele szkół powstaje właśnie w środowiskach przykościelnych. Poza tym Kościół, to także swojego rodzaju społeczność, która umożliwia spędzanie wolnego czasu na nauce śpiewu, grze w piłkę nożną czy innych aktywnościach.
Dzięki pracownikom administracji, udało nam się nieco lepiej zrozumieć sytuację panującą w okolicy. Kiedy działo się coś ważnego, zazwyczaj zapraszano nas na obrady.
Pewnego popołudnia do Flamme d’Amour przybyły dwie kobiety z małą, niedożywioną dziewczynką. Jedna z nich to taka w naszym rozumieniu pani sołtys. Poszukiwała schronienia dla swoich towarzyszek, których domy zniszczyła wojna. Dziewczynka przybyła z ciotką. Rodzice małej prawdopodobnie zginęli, a brat przepadł bez śladu. Dziecko znalazło nowy dom w naszym sierocińcu, a opiekunce pomoc zaoferowały lokalne władze.
Gwałty i przemoc w DRC
Innym razem przybyła młoda kobieta, pracownica siostrzanego ośrodka znajdującego się w górskim Masisi. Kobieta podczas wakacji w rodzinnych stronach, została uprowadzona i przez trzy dni permanentnie gwałcona i głodzona. Nie znała napastnika. Po tym czasie udało się jej wykraść telefon oprawcy, zadzwonić i wezwać pomoc. Kiedy opowiadała nam swoją historię w jej oczach zobaczyła pustkę. Nie strach, nie rozpacz, nie wstyd. Sprawę zgłoszono na policję i w momencie, kiedy obradowaliśmy, mężczyznę aresztowano. Kobieta, została zmuszona do ucieczki, ponieważ groziło jej niebezpieczeństwo. Rodzinie oprawcy prawdopodobnie będzie zależało na tym, aby pozbyć się świadków i zachować dobre imię mężczyzny. Spytałam naszego zaprzyjaźnionego lekarza, co się stanie teraz z ofiarą, przecież potrzebny jest szereg badań, jak chociażby test na: choroby przenoszone drogą płciową czy ciążę. Odpowiedział nam tylko, że takie wstępne badania to koszt rzędu 150$.
Podczas tej sytuacji próbowałam zrozumieć zjawisko gwałtów mających miejsce w Demokratycznej Republice Konga. Miejscowi mówili, że to bardzo powszechnie stosowana praktyka. Często właśnie na tym polega chociażby wymuszenie małżeństwa. Przecież skalana kobieta, może zapomnieć o znalezieniu męża i zazwyczaj zostaje zmuszona do zamążpójścia przez rodzinę, która boi się sprofanowania dobrego imienia. Takie załatwienie sprawy po prostu bardziej się opłaca, bo oprawca wcale nie musi wkupić się w łaski rodziny, nie musi być majętny. Podczas debaty na temat przemocy seksualnej w kraju pada stwierdzenie, że gwałt uznawany jest tutaj za broń. Broń jest o tyle potężna, że nie niszczy tylko sfery cielesnej, ale przede wszystkim tą wewnętrzną, duchową. Zniszczona zostaje nie tylko ofiara, ale cała rodzina. Taka córka przynosi hańbę całemu rodowi, już nigdy nie znajdzie męża, już na zawsze zostanie na garnuszku rodziców. Pewnie i tak jest sobie winna, bo sama sprowokowała napastnika.
Ponadto przemoc seksualna w DRK znalazła żyzny grunt w szerokim kontekście nierówności płci. Kobiety i dziewczęta nie są cenione tak samo jak mężczyźni i chłopcy. Takie głęboko zakorzenione podejście do płci przekłada się na dyskryminujące normy i wartości panujące w społeczeństwie we wszelkich sferach życia, poczynając od edukacji, żywności, własności do dziedziczenia ziemi, skończywszy na opiece zdrowotnej. W tym kontekście przemoc seksualna mężczyzn jest przez wielu uważana za społecznie akceptowalną, „normalną”.
Starałam się nieco zbadać sytuację i trafiłam na film dokumentalny The Congo War. Ross Kemp dokładnie opowiada w nim o destrukcji człowieczeństwa, taktykach stosowanych przez oprawców na tym przygranicznym obszarze, który zyskał sławę „Światowej stolicy gwałtów. Szokującym wydaje się, że ofiarami oprócz wspomnianych kobiet są także dzieci czy mężczyźni. Ofiary często zostają okaleczone w bardzo bolesny sposób: odcięte kończyny, zdeformowane genitalia. Sprawozdanie wykonane przez Europejski Parlament z 2014 zatytułowany „Sexual violence in the Democratic Republic of Congo”, mówi o 1.80 milionach kobiet zgwałconych przynajmniej raz wciągu życia oraz od 3.07 to 3.70 miliona kobiet nad którymi partner znęcał się seksualnie. Według sprawozdania jednymi z głównych sprawców gwałtów są Siły Zbrojne Demokratycznej Republiki Konga (FARDC). Przeprowadzone badania na terenie północnego Kivu mówią o 22% kobiet i 10% mężczyzn, którzy przyznają się do bycia ofiarami przemocy seksualnej podczas konfliktu. Dodatkowo 50% kobiet wspomina o domowej przemocy seksualnej.
W 2018 r. Misja Stabilizacji Organizacji Narodów Zjednoczonych w Demokratycznej Republice Konga (MONUSCO) udokumentowała 1049 przypadków przemocy seksualnej związanej z konfliktem wobec 605 kobiet, 436 dziewcząt, 4 mężczyzn i 4 chłopców. Większość przypadków (741) przypisano grupom zbrojnym, a 308 - siłom zbrojnym Demokratycznej Republiki Konga i kongijskiej policji krajowej. W większości przypadków kobiety i dziewczęta były atakowane w drodze do szkoły, podczas zbierania drewna na opał, czy pozyskiwania wody.
Należy jednak pamiętać, że w obawie przed ostracyzmem społecznym nie wszyscy przyznają się do bycia ofiarą gwałtu, więc statystyki w pełni nie odpowiadają rzeczywistości.
Nadzieja
Ostatniego wieczoru zorganizowano dla nas przyjęcie niespodziankę. Cała społeczność Flamme d’Amour zgromadziła się w jednym, niewielkim pomieszczeniu aby nas pożegnać. W mroku tliła się tylko jedna mała żarówka napędzana baterią słoneczną. Z trudem rozpoznawałam twarze. Przedstawienie rozpoczęło się od występu solowego Faustino, niezwykle utalentowanego chłopca, oddanego fana Andrei Bocellego, który niezwykle płynnie przechodził z niskich tonacji do skrajnie wysokich. Przez chwilę przeniosłam się do jakiejś ekskluzywnej, włoskiej opery. Następnie przemawiała siostra Alvera. Dziękowała nam za czas poświęcony, za to, że mimo wszelkich wygód wciąż udało nam się zachować pogodę ducha. Dostaliśmy kawał ogromnego sera prosto z gór i plastikowe torebki, specjalność wspomnianego stowarzyszenia wdów. Ofiarowano nam także wielobarwne ubrania, uszyte przez lokalną kwarcową. A dwóch chłopców (z których jeden marzył o studiowaniu sztucznej inteligencji, drugi o sławie światowej klasy piłkarza) wręczyło nam nasze portrety. Były piękne!
-Przybyliśmy tutaj, aby was poznać, przybyliśmy tutaj w roli nauczycieli – stwierdził Stefano – a tak naprawdę, najwięcej nauczyliśmy się od Was! - dodał. Kiedy do głosu doszła Ronde, niezwykle żywiołowa pracownica administracji i matka chrzestna ośrodka na sali zapadła cisza. Mówiła o tym jak ważna jest dla nich nasza wizyta, jak ważne jest odkrywanie świata. Z przejęciem wypowiedziała także zdanie, które wyryło mi się głęboko w pamięć. - Powiedzcie wszystkim, których spotkacie, powiedzcie, że tutaj jest życie!
Tak, to prawda. To, czego udało mi się doświadczyć podczas podróży to normalny, zdrowy dom. Dom odgrodzony od świata, w którym nieustannie toczą się wojny, nad którym góruje wulkan, gotowy w każdej chwili zrównać go z ziemią, czyha śmiertelnie niebezpieczny zabójca – Ebola, w a nocy tuż za murem słychać strzały. Spotkałam tutaj ludzi, którzy dostali niezwykłe powołanie, dar umożliwiający funkcjonowanie tej przystani. Dzieci dostają tu niezbędne do prawidłowego rozwoju, bezpieczeństwo, miłość i edukację. Oczywiście, nie jest to łatwe. Ciągły brak gotówki, nie ułatwia wcale funkcjonowania takiego miejsca, ale zdaje się że siostra Alvera wraz z innymi koordynującymi ośrodek, nie daje tego odczuć dzieciakom. Dodatkowo wsparcie młodych ludzi, takich jak W. w których rękach leży przyszłość tego społeczeństwa także napawa mnie optymizmem.
Kiedy pytam W. jakie jest jego największe marzenie, odpowiada, że zmiana sposobu myślenia państw postkolonialnych. Jako pracownik socjalny, pragnie podjąć się niezwykle trudnego zadania, jakim jest zmiana mentalności społeczeństwa. Jego celem jest wskrzeszenie wiary w nowe jutro, bez politycznej demagogii. W. jest przedstawicielem pokolenia, które nie godzi się na przyszłość, jaką oferuje mu państwo, dlatego postanawia o nią walczyć. Nigdy, podczas niekończących się rozmów, nie zdarzyło mi się wyczuć zazdrości z powodu różnic pomiędzy jego, afrykańskim, a moim europejskim światem. Nigdy też nie wspomniał o chęci emigracji, (co było częste podczas rozmów odbytych z lokalną ludnością podczas moich dotychczasowych podróży) bo twierdzi, że przecież na miejscu jest wiele do zrobienia.
Dlaczego to wszystko?
Kongo jest największym na świecie producentem kobaltu oraz znaczącym producentem miedzi i diamentów. Złoża diamentów są zlokalizowane w prowincji Kasai w zachodniej części kraju i stanowią 30% zasobów światowych. Kauczuk i kość słoniową dziś zastąpił koltan. Państwo posiada 70% światowych zasobów tego surowca. Koltan to mieszanka niobu i tantalu. Ten pierwszy wykorzystywany w produkcji stali nierdzewnej, podczas gdy niob jest niezastąpiony w przemyśle lotniczym, kosmonautycznym czy elektronicznym. Ten zaś używany jest powszechnie w elektronice dla potrzeb przemysłu komputerowego oraz telekomunikacyjnego. W roku 2000 świat zwariował na punkcie koltanu. Jedynym miejscem na świecie, gdzie do tej pory wydobywano ten surowiec była Australia. Jak można się domyślić takie odkrycie w bardzo słabym państwie zwiastowało tylko kłopoty. W tym czasie wszystkie kopalnie koltanu i cyny były kontrolowane przez Rwandę. Wzbogaciła się także Uganda na eksploracji złóż diamentów. Bez kontroli w kierunku wschodu przepływała kawa, herbata, drewno. To jednak nie państwa ościenne wzbogaciły się najbardziej. Skorzystały i wciąż korzystają wielonarodowe konsorcja wydobywcze, firmy międzynarodowe, handlarze bronią, linie lotnicze.4 Co tak naprawdę robi tak zwany pierwszy świat, aby poprawić sprawę w tym regionie? Czy bezprawne wkraczanie Brytyjskich koncernów wydobywczych na teren parku Virunga poddany ścisłej ochronie pomaga sprawie? A może dostarczenie broni rebeliantom i funkcjonowanie zgodnie z regułą „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”? Wydaje się, że misje zagraniczne nie spełniają powierzonego im zadania, a misje humanitarne to tylko pomoc doraźna, a nie lekarstwo. Możemy bagatelizować problem, stwierdzić, że to daleko, że my nie mamy z tym nic wspólnego. Może jednak warto się w tym właśnie momencie na chwilę zatrzymać i zastanowić? Właśnie teraz, kiedy nasze oczy wędrują po ekranie, laptopa, monitora PC, tableta, telefonu, w którego wnętrzu znajduje się mały zielony labiryncik, z mnóstwem małych, wielokształtnych elementów i czegoś przypominającego krople wody. Te „kropelki” to kondensatory i jednocześnie kawałek serca Demokratycznej Republiki Konga…
Comments